poniedziałek, 29 kwietnia 2013

KURA i rybka zwana Taiyaki, których nie było

Druga część opisu naszej krakowskiej wycieczki, to część poświęcona jedzeniu. No bo jak wycieczka, to nie omieszkaliśmy także pobuszować trochę kulinarnie. Głównym celem było odnalezienie rybek taiyaki, o których pisała Mad Tea Party. Jak duże było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że rybek już nie ma i nie będzie, to możecie sobie tylko wyobrazić. :( Tym razem nie trafiliśmy także do miejsca zwanego KURA. To japońskie bistro, jak KURA sama się tytułuje, kusiło mnie już od dawna. W menu gyoza, ramen, udon i soba, tempura i sushi. Jest w czym wybierać, ale widać tym razem nie było nam pisane.


Odwiedziliśmy jednak inne miejsce, które gorąco polecam i na pewno muszę tam następnym razem wrócić. Trafiliśmy Pod Noreny. Zachwyciły mnie wnętrza, cudowne i totalnie w moim stylu. 

 

Krąży takie powiedzenie, iż życie jest zbyt krótkie i należy najpierw zjeść deser. Kierując się tą złotą myślą zamówiliśmy Pod Norenami same słodkości. Matcha słodkości. Były więc lody z zielonej herbaty (a także sezamowe i z fasoli - pyszne!), matcha tarta oraz wyborne matcha latte, ale trochę małe. I po raz pierwszy w życiu musiałam przyznać, że się przematchowałam. :) A myślałam, że to nigdy nie nastąpi*.


Drugie kulinarne podejście nie było zbyt udane. Uwielbiam krakowskie Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha - za całokształt. Ale do restauracji, która znajduje się w tym samym miejscu, nijak przekonać się nie mogę. Nigdy nie zdarzyło mi się tam niczego zjeść, a nawet wypić, aż do teraz.


O wnętrzach nie będę się rozpisywać, bo restauracja nawet jakoś się wpisuje w całe Muzeum. Zdecydowanie wolę stoliki z kanapami, ale przy nich ciężko byłoby coś zjeść. Zamówiliśmy kurczaka karaage z ryżem oraz ramen. Kurczak był dobry, ale z dziwnym nieco pikantnym sosem. Dało się zjeść i nawet zapełniło żołądek, jednak stosunek ceny do iloci był bardzo rozczarowujący. Natomiast L. był bardzo zawiedziony. Ramen był wielkości "małej", mimo że w karcie jak byk napisane było "duży", to nawet ja widziałam, że to nie jest standardowa porcja - znowu cena a ilość... Poza tym nie smakował za dobrze, a makaron w nim się znajdujący niewiele miał wspólnego z prawdziwym udonem, o który L. poprosił przy zamówieniu.


Cały czas miałam w głowie zresztą ten wpis... Mimo to tak się niefortunnie złożyło, że mieliśmy opcję zjedzenia czegoś tam albo nigdzie. I był to pierwszy i zapewne ostatni raz... skoro na mieście jest tyle innych wspaniałych możliwości, jak wspominane Pod Norenami na przykład.

* Szybko mi jednak przeszło, o czym w kolejnej relacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz